W ciągu weekendu pięcioro jeźdźców ze Stajni Bojary brało udział w tym kursie:
1) Marta - Palmer,
2) Karolina - Judy,
3) Kasia - Drogomir,
4) Marcin - Magma
5) Sebastian - Drogomir.
Niżej znajduje się relacja przygotowana przez Agnieszkę - Cejloniarę :)
Powoli zbieram myśli po ostatnich dniach. Są bardzo rozsypane i biegają po mojej głowie, jak rozbawione motylkiem źrebaczki. Staram się je okiełznać, by jakkolwiek zapisać swoje wrażenia ze spotkania z Panem Wojtkiem, czyli Trenerem Mickunasem. Robię to dopiero teraz a i tak będzie haos. Dlatego, jeśli kogoś coś bardziej zainteresuje, to proszę pytać w komentarzach. W kolejnych notkach się rozpiszę chętnie a także postaram się zrobić foto-relację.
Kurs pod Starogardem Gd., w malowniczej wsi Boroszewo, gdzie jest chyba z 6 stajni, upłynął pod znakiem upału i „prowadzenia z koniem rozmowy na temat”. To chyba najczęściej używany przez Trenera zwrot „porozmawiać z koniem o”, „prowadzić z koniem rozmowę o” np. skakaniu. Trener za wiele nie ingerował w to, jak kto ze swoim koniem rozmawia, jaki język sobie dana para wypracowała, pilnując jednak ogólnych zasad (np. prowadzenia na zewnętrznej wodzy, jak wzdłuż wyimaginowanego płotka). Miałam wrażenie, że w kilku przypadkach widział, że danej parze potrzebny jest czas i ćwiczenia i jakiekolwiek rady na tu i teraz wiele nie dadzą. Ale od początku.
Mamy pamiętać, że konie są na ziemi od milionów lat. Ta świadomość jest ważna, by rozumieć, dlaczego zawsze trzeba mieć na względzie naturę koni i starać się, o ile to tylko możliwie, sprostać jej. Nie przeskoczymy tych milionów i nie ma co się z naturą koni bić.
Koń jest zwierzęciem ruchu. Aby nad nim zapanować, trzeba zapanować nad jego ruchem. Dlatego na początku każdy jeździec ma pamiętać o przestrzeganiu dwóch prostych zasad i być w tym niezwykle konsekwentnym. To jeździec ustala gdzie jedziemy (kierunek) i jak szybko mamy się tam dostać (tempo).
Rozmawialiśmy dużo o przywództwie i o tym, że bycie dobrym przywódcą jest sumą całej naszej postawy w każdym najdrobniejszym momencie. Konie lubią mieć szefa, potrzebują go, ale nie wybierają na szefa byle kogo. W naturze od szefa zależy życie stada. Powierzając nam przywództwo, koń powierza nam swoje życie z pełnym zaufaniem. Widać wyraźnie, że nie wystarczy być silnym i zdecydowanym by na takie stanowisko zapracować. Jednocześnie nie można być zbyt miękkim i niezdecydowanym, wahającym się, sprawiającym wrażenie, że nie ma się pewności, co właściwie się robi.
Podobało mi się, że Trener potrafi w każdej parze zobaczyć jej własny potencjał. Każdy ma swój optymalny poziom, aspiracje, potrzeby i możliwości. Nie wartościuje jeźdźców pod względem sportowych osiągnięć, a jeśli już, to raczej pod względem wzajemnego zrozumienia z koniem i głębokości zaciągniętej więzi. Miałam wrażenie, że większą przyjemność mu sprawiało patrzenie na dziewczyny śmigające na sznurkach proste elementy, jak jazda na jednym śladzie, niż kogoś gdzieś tam innego wygrywającego zawody ale na mniej zadowolonym z tego tytułu koniu. Niestety obecni na kursie sznurkowcy chyba nie byli zadowoleni, że nie zostali skrytykowani. Widać nie podobało im się to, że się podobają.
Na kursie nie było jakiś nadzwyczajnych rzeczy ani magicznych sposobów. Jeźdźcy byli na bardzo różnym poziomie i dzięki temu dla mnie, jako obserwatora, bardzo wiele udało się wyciągnąć z ćwiczeń przygotowawczych do skoków. Kilka par przez te 3 dni widocznie się zmieniło. Ćwiczenia były głównie w linii w kombinacjach drągów leżących na ziemi i małych przeszkód. Tak było łatwiej się uczyć i koniom i ludziom. Trener zwracał uwagę np. na minę jaką ma koń podczas skakania i na to, czy reaguje na łydkę, czy idzie dalej chętnie po skoku. Trzeba jechać tak, by skok był tylko jakimś tam elementem podróży, nie punktem centralnym, ot taki jeden większy krok i dalej do przodu. Cały czas powtarzał, by ćwiczyć półsiad, bo bez niego nie ma skoków. Trzeba sobie wyobrazić, że między siedzeniem a siodłem trzyma się jajko. Jego wielkość zależy od potrzeby. Ogólnie jeźdźcy musieli dużo sobie wyobrażać, bo Trener nie dość, że cytował im, co w danej chwili może myśleć sobie ich koń (i robił to bardzo komicznie rozluźniając towarzystwo), to jeszcze niektórzy mieli mieć w rękach - między drągami i skokiem - motylki, a inni - na zeskoku - igły wystające z siodła (żeby nie uderzyć pupą w grzbiet konia i nie zniechęcić go w ten sposób do skakania). Przez chwilę zastanawiałam się, czy z tym jajkiem to nie można było naprawdę spróbować. Było też ćwiczone wyczuwanie, która noga przednia pierwsza przekracza przez drąg. Trener podkreślał, że powinniśmy dążyć to tego, by świadomie jechać, to znaczy panować bardzo precyzyjnie nad tym, gdzie koń stawia każdą nogę. Oczywiście stopień precyzji (o to musiałam się dopytać, bo przez chwilę zagubiłam się) rośnie w miarę treningu. Początkowo wymagamy jakiegoś tylko zakresu, potem stopniowo go zawężamy na tyle, ile pozwala koń. Tą samą zasadę Trener chyba stosuje do jeźdźców. Każda jazda kończyła się rozluźnieniem konia, zachęceniem, by poruszał się w pozycji tropiącego psa. Taki schemat miał pozostawiać w koniu pozytywne skojarzenia z lekcją.
Pogoda sprawiała, że treningi odbywały się wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Na placu lub na całkiem fajnej hali. W przerwach między treningami było oglądanie różnych filmów, trochę naturalsowych a także tych z kursowych jazd, i dyskusje wszelakie. Trener bardzo chętnie odpowiadał na pytania i wyjaśniał. Dziwiłam się, dlaczego ludzie tak z tego nie korzystają, tak jakby trening i nauka kończyły się po zejściu z konia. I tak podczas jazd Trener co chwile wołał do siebie pary, by dać im odetchnąć ale i powyjaśniać troszeczkę. Z takich organizacyjnych jeszcze rzeczy to jeździło się po 2, maksymalnie 4 konie. Ale w zasadzie Trener był bardzo elastyczny i indywidualne jazdy też nie stanowiły problemu. Jedynym wyznacznikiem była pogoda i to, jak znoszą ją konie.
Gospodarze bardzo o nas dbali karmiąc sowicie. Ta szynka pieczona w cieście pozostanie w mej pamięci. No i poznałam - rzecz jasna - bardzo fajnych ludzi! Miałam w końcu czas poprzebywać z Karoliną i poznać jej piękną angielską Judymirkę. Ciepłem i serdecznością do ludzi i koni ujął mnie Czarek, który jest chyba jedyny w swoim rodzaju, nie do sklasyfikowania – i West i naturalnie, i klasycznie, jeszcze na gitarze gra. No wszystko. I Ania… Ania, którą mam nadzieję poznam bardziej.
Dziękuję sponsorom mojej wyprawy: rodzicom, mężowi i Urzędowi Skarbowemu, który na czas zwrócił mi nadwyżkę zapłaconego podatku. Już nie mogę doczekać się kolejnego spotkania i mam cichą nadzieję, że we wrześniu pojadę z Cejlonem.
/Cejloniara/
GALERIA
Jeśli chcecie śledzić losy Agnieszki i Cejlona, zapraszamy na http://konhanzi.blox.pl/html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz